***

21/10/2015

pamięci Stefana Figla

To było w maju, w tym roku. Wcześniej działo się tylko lepiej, a później to jeszcze nie wiadomo. Teraz wiem tylko, że już kończy się wrzesień. Taki jest przebieg miesięcy. Miarowy, spokojny, ale spokoju brak. Między majem a wrześniem jesteśmy już nieuchwytni.

Trwa rok dwa tysiące piętnasty. Zanurzyłem się w nim i póki co nie wypłynąłem na wierzch. A tu koniec września, stało się. Wczoraj byłem na pogrzebie.

Zobaczyłem napis na trumnie. Imię i nazwisko. Wszystko się zgadzało, ale i tak musiałem rzecz przyjąć na wiarę. Trudno uwierzyć. Od jakiegoś czasu śmierć się zapowiadała nasilaniem kolejnych chorób. Mimo to pozostałem niedowiarkiem.

Ze zmarłym znałem się od iluś lat, rozmawialiśmy w sumie wiele godzin, kilka dni rozmawialiśmy i było o czym. Tylko głos stawał się coraz słabszy, ciało odmawiało posłuszeństwa.

Ugory ponadgryzały brzegi pól, miedze zaczęły się poszerzać. Wiedział gospodarz nieboszczyk, że nie zbierze już wszystkiego siana. Ale jak tu chociaż nie zesiec łąki. Za oknem od dawna cichła gospodarka. W domu krzątała się opiekuńcza żona. Bezsenność mieszała pory doby.

Nie było cierpliwości do tego podupadania, do braku sił. „Ja się już nie nadaję do roboty, ale chociaż bym pochodził po polu”. Taka starość: ani pogodna, ani sędziwa. Za to krewka i mimo to pokorna.

Od kilku tygodni to już tylko szpital, ból, w końcu morfina. Choroby rosły w oczach. Nie dotarłem tam. Przyszedłem wprost na drogę z cmentarza do kościoła. Zbliżała się msza pogrzebowa. Ostatnie dni września. Raptem kilka dni temu. Widziałem tabliczkę na trumnie.

Od poprzedniego dnia padał deszcz. Mówiliśmy o nim sporo, tylko że wcześniej, za życia, gdy go jeszcze brakowało. Całe miesiące nie chciał spaść, a tu pogoda spłatała figla. Po wszystkim.

W maju tego roku przyszedłem jak co tydzień. Rano spadł obfity deszcz. W trakcie rozmowy odeszły chmury, zabłysło słońce i zrobiło się niezwykle rześko. Pachniało. Miałem wychodzić. Pan Stefan dźwignął się ciężko z krzesła. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Ubrał kapelusz i wyszedł za mną. „No, to do widzenia!” Śpieszyłem zaraz pod wysokim gankiem. Stanął na nim i obu rękami oparł się o barierkę.

Wydawało się, że może być lepiej. Ale naprawdę nic nie było wiadomo. Kwitły trawy, nastała wiosna dopiero. Do letniej suszy zdawało się ciągle bardzo daleko, tak że nikt nie słyszał o dusznościach, które później przyszły, i stwardniałej jak skała ziemi. O spiekocie i o wyczerpaniu.

Szedłem już pod gankiem. Zerknąłem do góry. Pan Stefan patrzył przed siebie bystro. Miał przymrużone oczy i był zadowolony. Potem zobaczyłem, jak obrócił się i znikł za drzwiami. Ale to dopiero zaraz, jeszcze za chwilę.

Stał na ganku, dziarsko spoglądał spod zsuniętego na czoło kapelusika i powiedział, nie ‒ huknął w głos: „Jaki piękny jest ten świat!”.