Wielki Post. Pora się rozliczyć. Wyrównać rachunki, zdać sprawę, co i komu jestem winien, ja, niesumienny dłużnik.
Zaczynając od rzeczy najbardziej palących: wypełnienie PIT-u. Urząd Skarbowy troszczy się o mnie jak dobry ojciec − za dobre wynagradza, a za złe karze. Następnie faktura z elektryki − przyszło odpokutować zimowy sezon. Poza tym tradycyjny podatek za − grząską o tej porze − ziemię i eteryczny internet (to pół biedy).
Zawsze staram się oddawać cesarzowi co cesarskie, jednak czasem cesarz wyraża swoje niezadowolenie w postaci listu-upomnienia.
Ubezpieczenie − zdrowotne (profilaktyka żywota) i emerytalne (dalekosiężna naiwność). Od nieszczęśliwych wypadków nie płacę. I jak na razie nie narzekam.
Muszę jeszcze wysłać podanie w pewnej niecierpiącej zwłoki sprawie i podpisać Bogu ducha winną umowę.
No i do banku − żądają własnoręcznego podpisu.
Jako zagubiony uczestnik tych wszystkich rytuałów, staram się wszelkie kryzysy i frustracje przeżywać z wiarą. Tłumaczę sobie, że rynek to wykwit upadłej natury ludzkiej, żałosna realizacja powołania, by czynić sobie ziemię poddaną.
W głębi serca nie bez ulgi (choć obecnie pociecha to niewielka) myślę, że Pan Zastępów okaże się Wielkim Komornikiem Dziejów, który za niespłacony dług miłości odbierze człowiekowi jego rzeczywistość.
Konsumpcja i Wszelki Podatek zrównają się w jednym tańcu. A po nim nieodwołalnie umilknie wyczerpany do cna karnawał i pęknie zamknięty obieg systemów.
I wtedy wreszcie nastanie bezprogramowa, niezawisła i niepotwierdzona na piśmie − wieczność.