Chrystus zmartwychwstał

18/04/2017

Dobrym, serdecznym zwyczajem było składanie sobie życzeń po porannej rezurekcji. Zakrystię licznie nawiedzali wówczas rozpromienieni parafianie, zwłaszcza kobiety − znane z codziennych mszy, najmocniejsze głosy kościoła; te, które mogły konkurować i z organistą, za nic mając siłę mikrofonów.

Wchodziły w momencie, w którym zakrystię ogarniał politurgiczny chaos. Pośród wyplątujących się z komży ministrantów, księży rozdartych między humerałem, napierającym tłumem a drzwiami wyjściowymi, zaczynała panować iście zmartwychwstańcza atmosfera. A wyciszenie, należne miejscu, zachowywała jedynie przeciskająca się z nerwowym uśmiechem i kolejnymi albami siostra zakrystianka.

By nabrać wprawy w szybkim usuwaniu się z oblężonej zakrystii, potrzeba było ładnych kilku lat praktyki. Bowiem już sami entuzjaści Wielkanocy pytaniem: „gdzie jest ksiądz”, potrafili zająć nawet kwadrans. Zanim nabyłem tej umiejętności, nieraz brano mnie za gońca lub proszono o drobną przysługę utorowania drogi w głąb pomieszczenia.

I nie wiem, jak to się stało, że mimo całego mojego świątecznego doświadczenia tak długo nie znałem najbardziej podstawowego, tradycyjnego wielkanocnego pozdrowienia. Tylu życzeń się nasłuchałem, podobnych kupowanym w kioskach kartkom z pisklakami lub ze sceną zmartwychwstania, a te jedne, najwłaściwsze, jakby mnie omijały.

Poznałem je w końcu. Pamiętam. W późnej podstawówce. Stałem wtedy w zakrystii, nieopodal wejścia i miałem już kilkanaście lat.

Otóż, jak co roku po gremialnej modlitwie ministrantów, kończącej wszelkie święte obrzędy, natychmiast w drzwiach zaczęła się pojawiać grupka zainteresowanych. Weszli więc pierwsi z nich, a na czele − drżyjcie filary − pani K.! Dziarska i nigdy niczym niezrażona (z wyjątkiem księżowskich przygan). Wkroczyła i trafiając wprost na mnie, triumfalnie, ochoczo zawołała: „Chrystus zmartwychwstał!”

W fakt ten nie wątpiłem ani przez chwilę, lecz co z tego, skoro − jak widziałem − oczekiwana była ode mnie odpowiedź. Nie mając zaś na podorędziu żadnego zwrotu, odrzekłem: „Nawzajem!”

Zanim obopólna konsternacja zginęła w tłoku, zdążyłem jeszcze zawstydzić się, a pomieszanie ukryłem szybko w zdejmowanej właśnie komży.

Owszem, wielokrotnie okazywało się, że umykały mi sprawy rudymentarne i oczywiste jak sama wiara katolicka. Odkrywałem na przykład swoją nieznajomość pieśni Gorzkich żalów − nabożeństwa, którego dla płaczliwej wymowy i kazań pasyjnych unikałem jak ognia; albo przekorę swojej pamięci przy powtarzaniu pięciu przykazań kościelnych; czy choćby długotrwałą niewiedzę o tym, co znaczy „zmówić koronkę”. I tak dalej, i tak dalej. Ale ta moja luka i to wielkanocne faux pas potraktowałem wyjątkowo.

Często wracałem do niego, powtarzając sobie i odtwarzając ten prosty dialog niby rytuał. I jakbym się przygotowywał na sąd szczegółowy, po dziś dzień w duchu pouczam siebie z tamtego czasu: „Gamoniu, odpowiada się: ‘Prawdziwie zmartwychwstał’!” Ale na nic. Nadal słyszę tylko: „Nawzajem!”, „Nawzajem!”