Formacja

05/11/2015

Byłem ministrantem. Szereg lat. Toteż zdążyłem zasnąć na niejednej Pasterce. Rozpalać z kumplami niejedno wesołe ognisko wielkosobotnie i niejeden raz opuścić procesję na Wszystkich Świętych.

A do iluż grobów wielkanocnych przyłożyłem rękę, ileż krzyży się nastawiałem, bacząc, by prosto i stabilnie stały (najbardziej żal zawsze było barokowych ołtarzy, do których każdy w takich wypadkach bezpardonowo wbijał gwoździe).

Po dziś dzień wracam w duchu do zbożnych wieczorów wiosennych, kiedy pomagałem wznosić ołtarz na Boże Ciało. W zapachu brzozowych gałęzi, których nikt nie obarczał żadnym znaczeniem.

Mimo iż w procesjach nie uczestniczyłem już od dwunastego roku życia, przykamieniczne ołtarze były filarami ładu roku liturgicznego, wiarą wcielaną w czyn.

Dziedzictwo tych posiadających wieczysty odpowiednik rytuałów okazało się nieocenione. Zamykanie balasek przed komunią, przechodzenie za głównym ołtarzem z jednego skrzydła prezbiterium na drugie, należące do ministranckiego obrządku chowanie się tam przed siostrą zakrystianką, wzywającą tuż po komunii „do gazet”…

Niezwykle istotną rolę grali ministranccy wykolejeńcy i gorszyciele. Byli niezastąpieni. Ich budząca szlachetny gniew liturgiczna nonszalancja, wychodzenie po czytaniu na papierosa (wracali po kazaniu), cyniczne zaliczanie służeń przed zbliżającą się kolędą…

Niektórych wyrzucano poza nawias wspólnoty. Inni sami przestawali w niej uczestniczyć, a gdy listy obecności upominały się o nich po roku lub dwóch latach, pamiętani byli tylko przez ministrancką starszyznę. Mimo to zdemobilizowani ministranci mieli zawsze w sercu nieokrzesanego bractwa swoje własne, niezastąpione miejsce. Gdyby społeczność ministrantów pozbawiono tego pierwiastka entropii, straciłaby swoją dynamikę, pełne twórczego napięcia kontrasty.

Wiele namodliłem się dzięki służeniom. Np. w soboty o szóstej trzydzieści (wyraz gorliwości) i idąc za ciosem − o siódmej, gdy nikogo nie było i litość człowieka zdejmowała dla takiej mszy, co to nawet pateny przy komunii nie miał kto ludziom do podbródków przystawiać. Potem zawsze powrót do domu: barwny, dziecięcy. Wiosną i zimą w słońcu świeżo po wschodzie. Często dłuższy niż dwie msze razem wzięte. Z poczuciem lekkości jarzma, z zadowoleniem z ukończenia biegu, z ustrzeżenia wiary. Wobec niezbitego faktu wypełnienia obowiązku, który tyle razy rozmywał się w porannym śnie.

Tak. Śmiało mogę to wszystko nazwać moją formacją. Formacją przez duże „F”, bo dotyczącą zbawienia i spraw ostatecznych. Dotyczącą doświadczenia − już tu, na ziemi − czegoś „z wyżej”. Wiecznego hymnu chwały, przelanego w „Deo gratias” księdza proboszcza, w jego gest wyciągania chusteczki z rękawa, w ministranckie kuśtykające przyklęknienia, namolne dygnięcia i zapobiegawcze ukłony. Bez tych biednych komeżek, ich udrapowanego niedoprasowania, bez wszechobecnych chryzantem, bez „Króluj nam Chryste” i „Bogu niech będą dzięki”, wreszcie bez zbiórek ministranckich, złorzeczeń księży i chodzenia po kolędzie − nie byłoby, nie byłoby liturgii. Wszystko to stanowiło koherentną całość, wielką pieśń pochwalną. Wyrzucenie jednego elementu, jednego dźwięku oznaczałoby zaburzenie harmonii.

Formacja ta rzadko zostawiała po sobie trwałe piętno. Nie była kuźnią charakterów ani sumień. Na tym jednak polegała jej siła − kształtowała coś, co pozostawało ukryte za rutynowym służeniem do mszy, za spotkaniami z kolegami po fachu. Rzucała wyzwania, które nie dotyczyły obrony „krzyża na szyi”, płomienia i sztafety wiary. Szło bowiem o sprawy dużo prostsze, wybory bardziej podstawowe.

Na przykład niektórzy stawali się pupilami księży (tacy byli najgorsi − pseudoseminarzyści w przyciemnianych okularach). I po latach ich postawa naznaczona grą pozorów nieodmiennie już kazała im przyjmować wiarę jako maskę zblazowanej powagi, pokrywającej czyny wątpliwej prawości.

Inni z kolei nie docierali na mszę. Ale bez względu na to, czy szli na bilard, czy na godzinną włóczęgę po mieście, zawsze już pozostawali w drodze do kościoła.