Formalina

22/10/2020

W klatce piersiowej kłuje zachód słońca. Zamknięty tam, tak że nie mogę go odkaszlnąć, wypluć. Uwięziony na dłużej, niż trwa tego wieczoru czy któregoś podobnego. Dolega mi październik. Zawiesina z wielu innych miesięcy. Pora zejścia światła pod ziemię. W miejscu zenitu jest ciemno. Gwiazdy podkreślają kontur nocy. Kontrastują. Kontrastują z ziarenkiem źrenicy, w której zdaje mi się, że mieszczę wszystko. To śmieszne. Te mikroruchy w preparacie życia. Lata spędzone pod szklistym kosmosem. Wymaz nieba. Mgliste łuny października. Jestem więźniem swojego tętna, wydechu, który dedykuję pamięci wdechu. Kolor liści trwa. Dłużej niż ocieplający się klimat wokół osierdzia biegunów Ziemi. Niby wychodzę im naprzeciw. Ale to tylko retardacja rozwoju czerni, w której podmuch bierze całe bogactwo popołudniowych refleksów. Gałęzie są powykręcane jak we śnie, a kora pociemniała. Ale ta bezwonna substancja to jawa. Nawet jeśli jej nie smakuję, to ja jestem. Na przeźroczystym tle nieprzejrzysta kropla skóry. Żuję pergaminowe światło. Patrzę w lustrzane odbicie zaoranych ściernisk.