Godzina

05/02/2019

Początek lutego: nad głową wiatr, pod stopami błoto. Odwilż – woda we wszystkich postaciach nasącza godziny. Wokół krążą mgliste łuny snów, w aurze dębowej kory i cierpkiej wierzby, pod obłokami o woskowej cerze. Czuć słodkawy zapach ziemi. Jej niedzisiejszą żyzność przypominają ptaki. Przeszła Agnieszka, wypuściła skowronka. Modraszki nakłuwają ćwierkiem powietrze. Dziobią surowe ziarno zimy. Ich furkot przechodzi dreszczem przez pobliski przestwór. Niebo grząskie jest, ciemne. Słońce pełga w chmurnych oparach. Na Matkę Bożą, która dziś jest gromniczną. W błotnisty dzień Ofiarowania Pańskiego. Gdyby nie przebijały przeze mnie obrazy pamięci, zieleń byłaby dla mnie jedynie blizną żywej barwy. Gałęzie drzew – ciemnymi pęknięciami przestrzeni. Zapach odtajałą plechą, rozrzedzoną formą darni. Czy to nie wystarczy? Być tylko dzisiaj? W roztopionym ruchu wody, kiedy zmrok jest mokry, a echo nie tak wyostrzone i pełne szmerów? Jestem zbyt pamiętliwy, zbyt zapamiętały. Kojarzę więcej niż wieczór, który właśnie nastaje i odbiera mi wzrok. Oto święty Błażej przychodzi i błogosławi świecami gardła. Święta Agata kłania się z pobliża Bożej Rodzicielce. Święci dni wychodzą naprzeciw. Rano karmią ptaki słonecznym chlebem. Poją dzienną wodą źródlanych sopli. Patronują zastygłej roślinności łąk. Widzę się na kształt roku. Rokrocznie wracam do tych samych sekwencji dni, miesiąc po miesiącu. A tu tylko ten wieczór po gromnicy, kiedy niewidoczny podmuch udaje zwierzę. Szeleści sucho albo pluszcze w paryi. Kiedy stawiam na oślep podmokłe kroki, łamiąc tłumy badyli i ocierając się o stwardniałe bruzdy ciemności. Szamocę się w krzewach bezksiężycowej nocy. Tej godziny, kiedy słyszę nastroszone na konarach dębów puszczyki. Ich głos płynący z otchłani gardeł. Z wnętrza zapadłego snu.