Sąsiad obchodzi czterdzieste urodziny. Świętujemy. Gdy oficjalna „nasiadówka” się kończy, zaczynają się pieśni przygodne. A to weselne, a to ogniskowe, to znowuż adwentowe z wychyleniem ku kolędom.
Ktoś bez przekonania podnosi kwestię, że tu Adwent, a my tacy huczni. Wtedy głos zabiera Pan Teść (jego charakter najlepiej oddają słowa „dusza-człowiek”. Były strażak, aktywista, skory do wzruszenia i detonacji. Wrażliwiec). Powiada, że to nie Wielki Post, że czekamy na narodzenie dziecka, więc jak tu się nie cieszyć.
Wszyscy − oprócz pogrążonej w sytym śnie kilkumiesięcznej wnuczki − przytakują z namaszczeniem.
Tknięty trafnością i prostotą myśli Pana Teścia, co rusz przyłapuję się na adwentowych roztrząsaniach:
− czuwanie to jest zaprawianie się w niegotowości wobec każdego dnia, który przychodzi jak złodziej;
− to bycie tu i teraz po raz pierwszy, dzień w dzień;
− czuwanie to język naszej obecności…
Niestety, im bardziej moje próby definicji czuwania są zastanawiające, tym szybciej o nich zapominam.
Z solenizantem i jego teściem ściskamy się na odchodnym serdecznie.
Na drugi dzień tylko złe samopoczucie. Dużo obowiązków. Brak serca do rozważań.