I Niedziela adwentu. Jestem, więc czuwam

10/12/2015

Sąsiad obchodzi czterdzieste urodziny. Świętujemy. Gdy oficjalna „nasiadówka” się kończy, zaczynają się pieśni przygodne. A to weselne, a to ogniskowe, to znowuż adwentowe z wychyleniem ku kolędom.

Ktoś bez przekonania podnosi kwestię, że tu Adwent, a my tacy huczni. Wtedy głos zabiera Pan Teść (jego charakter najlepiej oddają słowa „dusza-człowiek”. Były strażak, aktywista, skory do wzruszenia i detonacji. Wrażliwiec). Powiada, że to nie Wielki Post, że czekamy na narodzenie dziecka, więc jak tu się nie cieszyć.

Wszyscy − oprócz pogrążonej w sytym śnie kilkumiesięcznej wnuczki − przytakują z namaszczeniem.

Tknięty trafnością i prostotą myśli Pana Teścia, co rusz przyłapuję się na adwentowych roztrząsaniach:

− czuwanie to jest zaprawianie się w niegotowości wobec każdego dnia, który przychodzi jak złodziej;

− to bycie tu i teraz po raz pierwszy, dzień w dzień;

− czuwanie to język naszej obecności…

Niestety, im bardziej moje próby definicji czuwania są zastanawiające, tym szybciej o nich zapominam.

Z solenizantem i jego teściem ściskamy się na odchodnym serdecznie.

Na drugi dzień tylko złe samopoczucie. Dużo obowiązków. Brak serca do rozważań.