Ignac

04/05/2023

Późnym wieczorem sobotnim telefon z izby przyjęć. Nie da się podawać leków na rozrzedzenie krwi, bo też krew płynie do mózgu. Więc pozostaje tylko paliatywne czekanie. Przy nieprzytomnym, jak się zdaje, dozgonnie. Choć wprost nikt nic nie mówi, ale wiadomo.

Od tygodnia był nieswój, „Ale z nim użyłam parady” – mówi żona. W dzień jęczał, w nocy nie spał, krzyczał, czasem do rzeczy, czasem głupio. Dopiero gdy w środę przyjął Pana Jezusa, uspokoił się, stracił już całkiem mowę. Zaniemówił w iment.

W sobotę po południu stracił przytomność. Kolejny zawał. „Oddycha samodzielnie, ale serce już nie daje rady” – mówi lekarka. W niedzielę w szpitalu żegnamy się z Ignacem. Bo nieprzytomny i tak słyszy. Słyszy przez skórę, przez otwarte usta, przez zmęczone, zmarniałe ciało. Po prostu słyszy.

Żona prosiła: nie zabierajcie go do szpitala. Niech kipnie w domu. Na co mu leki i to wszystko. Niech zostanie w swoim łóżku. Przecież nic mu już nie pomoże. Ale nie. To jakieś niecywilizowane. Dostanie warunki, kroplówki, a nuż może coś będzie? Więc wezwali pogotowie. Niech kipnie w domu – powtarzała żona. Gdy go we trzech wynosili, wszystko wiedziała, co by nie miała wiedzieć. Więc przed domem jeszcze zawołała: „Do zobaczenia w niebie, Ignac!”.

Tej nocy przychodzi plątanina snów. Śpię niespokojnie, nerwowo. Nagle przerwa. Obrazy znikają. Siedzi Ignac, twarz wysuszona jak po niedawnym wylewie, ale nie blada, tylko rozjaśniona. Siedzi obrócony, ale w chwili zwraca się twarzą do mnie. „A wie Pan, umieranie to piękne doświadczenie. Tylko że to trza patrzeć tam, ku światłu”. I znów się obraca w stronę, skąd bije wielka jasność. Gwałtownie się budzę.

W niedzielę wieczór pierwsza kwadra, wyraźnieją gwiazdy, w trakcie gdy opowiadam o nim, dzwonią: zmarł Ignac. Zmarło się Ignacowi. Przestał oddychać i nie żyje. Z Ignacem na ustach przyjmuję wiadomość, opowiadam jeszcze, ale stało się, więc opowieść w jednej chwili staje się czymś innym. Modlimy się. Za duszę zmarłego. Wzywamy półgłosem miłosierdzia Bożego.

„Zostało pani kilka dni, a pani się z Bogiem nie chce pojednać?” – mówił w szpitalu. „Bo ja, panie, tylko słyszałem, że ludzie na księdza potrafią i napluć. Ale tam zobaczyłem to na własne oczy”. „Ludzie się obracali na jego widok – mówił – krzyczeli: A idź mi stąd, parchu!”. A Ignac dziwił im się i mówił: „To po dwudziestu latach, na koniec, nie pójdzie pani do spowiedzi? To jak pani chce opuścić ten świat”. Tak samo rozmawiał z lekarzami. „A ja, panie doktorze, wierzę i mam wielkie nabożeństwo do Matki Bożej. I wiem, że jutro będzie lepiej”. I było lepiej. Doktor nazajutrz tylko powiedział: „To niech pan nadal się modli i wierzy”.

I wrócił Ignac. Mieliśmy iść do lekarza. „Ale panie, teraz to ja już poważnie choruję, nic z tych lekarzy nie będzie, mam zabronione”. No ale pojechaliśmy, wystaliśmy się, najdłużej w kolejce do następnej wizyty. Pewnie mogłem jeszcze z nim pogadać, ale byliśmy zmęczeni. Ja czytałem na stojąco, Ignac siedział, chodził, jadł obwarzanka. W końcu nasza kolej. Druk skierowania. Termin na koniec września. Na trumnie czytałem w kółko: 75 lat, 75 lat.

„A chodzę tu, wokół domu się przechadzam, trza nabrać sił, bo to już siać trza, sadzić, późno już”. Planował groch – fasolę i w ogóle po trochu wszystkiego. Tydzień przechodził z udarem, z widłami, bo krowy karmił jeszcze. Ale nie mógł ręki podnieść ani pięści zacisnąć. „Umordował się, chłopina” – mówiła żona Maria. Obchodzili z nią zeszłego roku pięćdziesięciolecie ślubu. Była msza. (Siedli nie razem, ale jak zawsze: po lewej i prawej w nawach, tam gdzie baby i chłopy). A poznał się z nią na majówkach pod kapliczką, przy wspólnym śpiewie litanii loretańskiej. Zmarł ostatniego dnia kwietnia późnym wieczorem, w wigilię maja.

4 maja 2023, w dzień pogrzebu