Klisza

09/01/2019

Za szybą siedzę przy stole. Twarzą w twarz ze swoim odwróconym obrazem. W odbitym świetle lampy. W głębi jest wnętrze pokoju, ale pod jego widokiem ciemno i mróz. I drzewa, których nie widzę, ale to one są prawdziwe, a nie ja. Za szybą jest prawda. Styczeń zaszedł zmarzliną, śnieg przykrywa wczesnowiosenny pejzaż, grząski horyzont ziemi. Biały śnieg, którego nie widzę w ciemności pokoju. Życie wieczne jest tam, na zewnątrz. Bez cienia wątpliwości. Tutaj tylko doczesność, którą hoduję w cieple i karmię. Podtrzymuję jej ogień. Ale to wieczność jest wspaniała, godna i trafiona w samo sedno. Odkąd tu jestem, chybiam celu. Siedzę otoczony miejscem pobytu. Atrybutami bezpieczeństwa. Z samopoczuciem, dolą, niedolą. Żywy, ale nie zmartwychwstały. Igram z ogniem, zupełnie poważnie. Rozpalam jego ruch. Ogniskuję. Reguluję jego brzegi. Płomienie są nieobojętne, grożą bliskością. A bliskość przypomina śmierć. Ale spalają się. Trzeba je powtarzać. Taka jest doczesność. Wraca i wraca. Mija, ale się nie zmienia. Co innego wieczność. Wyczuwam ją w świetle odbitego w szybie światła. W zimnej twarzy okna, za którym jest mój cel. Bez cienia wątpliwości, który kładzie się na widoku gęstą, nieprzenikalną materią. Tak że nie widać iskrzącego się mrozu, śniegu ‒ leżącego wśród drzew i pozbawionego czasu. Jestem czarno-białą fotografią człowieka, który siedzi tam, za szybą, za swoimi plecami, pod nieskończonością starej jabłoni. Jakby nieruchomo. W ciemnym krajobrazie zimy, pod ziarnistym niebem gwiazd. To jest niebo. Tamto niebo. Ostateczne. Jeszcze niewywołane. Raj ogarnięty cudownym mrozem, zastygły, uchwycony, zapisany na negatywie pamięci.