Morze

10/09/2019

Znów morze. Od początku znajdujące się na końcu długiej podróży, dużo rzadsze niż księżyc. Schowane za horyzontami regionów, uprzednie i nieplanowane. Przyjechaliśmy oglądać jego niecodzienną zwyczajność, uczestniczyć w naszym przebywaniu nad jego nieustannie dalekim pięknem. Pobyć w bliskości na wyciągnięcie ręki. Stanęliśmy nad nim niby pierwsi ludzie. Pomimo zaludnionych plaży, w poprzek wszystkich urlopów, wojen, wędrówek ludów i setek lat rybołówstwa. Bałtyk otworzył się dla nas na nowo. Wbrew starej zażyłości wspomnień z żywiołem. Szumiał niedzisiejszo, wzbijał się ponad falami. Słychać go było jeszcze sprzed potopu, którego sam był najlepszym dowodem. Spienione kłęby szaro-niebieskiego ruchu, lawina półszlachetnych kamieni w stanie ciekłym, słona pamięć lodowców. Na półprzeźroczystej wydmie każdy z nas był pierwszym człowiekiem. Wobec kamyków nietkniętych do tej pory ludzką stopą. Rozrzuconych muszli, których nikt nigdy jeszcze nie wziął do rąk. Piasek łasił się do nóg, miejscami udawał pustynię, ściągając do wody, która była wodą, ale nie z tego pokolenia. Wodą sprzed wielu ułomków lat świetlnych. Jej widok, jej zimna przenikliwość dotarła do mnie właśnie teraz. Przyszła jak światło gwiazd, płynące spoza historii. Czysto, źródłowo. Bez oparcia w chronologii i bez świadków. Nad horyzontalną wodą kłębiła się cisza, rozszczepiona na rozliczne wiązki trzasków i szmerów. Na tęcze bulgoczących szelestów nieuchwytnych dla ucha, ale słyszalnych ciałem. Wnikających przez skórę. Stanęliśmy tu zaraz po upadku lasów i lodowców. Po skamienieniu trzeciorzędowych drzew i żywic. My jesteśmy z płytszych warstw, czwartorzędne stworzenia o chimerycznych kolejach nieistotnych przeobrażeń. Moje kości jeszcze się nie zmineralizowały, nie uszlachetniły się zmartwychwstaniem, ale prą poza swoją historię, rwą się do skoku w toń milionów lat, które są jak dzień wczorajszy. Jak bursztyn, który powstał w momencie powstania, pod lodem unieważniającym zakresy dziejów. Morze Bałtyckie. Przychodzące z drugiego brzegu nieforemnego owalu najbliższego nam wszechświata. I domykające światło słońca. Własność ludów, których nie ma. Dzieci i ich rodziców, półprzeźroczystych w perspektywie morza. Jesteśmy jak szklisty piasek wydm. Dotarliśmy nad wody niepamiętające wody. Gdzie przestrzeń jak zwykle rozrzedza krystaliczny pył powietrza i nawilża świeże okruchy cząsteczek. Wydmuchując w stronę plaży minerały i mewy. Ogorzałe twarze dzieci migały między wodą a lądem. Biegaliśmy, krusząc z wapiennym chrzęstem białe muszle. W ruchomym punkcie umownej linii brzegu. Gdzie początek, rozdrabniając ziarnka piasku, wraca do początku form. A odruchowy wiatr nie czuje naszego oporu.