Nadir

11/07/2022

Tak, chciałbym, ogromnie bym chciał wyartykułować, wypowiedzieć myśl, nawet nie pogląd, stanowisko, w sednie sprawy zupełnie nieważne, ale myśl, słowa ułożone w tę moją treść, której chropowaty, wodnisty kształt czuję na podniebieniu. Rozsadza mnie, rozrywa, choć nie siedzę cicho, mówię, ale nie mówię, wyrażam myśl, wyrażam się, a jakbym tylko wzdychał, kaszlał. Dławił się nieznacznie, wszystko nieznacznie. Żołądkował się albo znowu spał, śmiał się nieśmiesznie, chociaż do rozpuku. Rozsadza mnie, bo nie mogę, nie mogę powiedzieć. Nie wychodzi mi, nie wychodzi na wargi, tylko zgłoski, strzępki. Jakbym był poćwiartowany na funkcje, każdą kończyną tkwił w innym żywiole. Powaga przechodzi ostro w śmieszność, krew mnie zalewa, ale na zimno. Zapalam się i stygnę, stygnę. Jak październikowa ziemia, o, to by było na rzeczy, ale nie mogę nic powiedzieć, wykrztusić znaczenia, wypluć z siebie się nie udaje. Zalegam sobie, uwiązłem i zaklinowałem się. Albo inaczej. Przypuszczalnie jestem w środku, płyną ze mnie wnioski, na których zasadza się zasada nieoznaczoności, nieokreśloności. Jakbym w herbie miał znaczenie, tak właśnie, jakbym miał nadane przywileje pozwalające mi domyślać się w przybliżeniu, jaki jest pokrój wielkości, które są w naszym zasięgu, i wymiary podniesionego wertykalnie horyzontu, w którym chcę zawołać swoje niewyartykułowane jeszcze zawołanie. Nie wiem, jak nazwać, opisać, co widnieje w moim kartuszu, wodzę tylko wzrokiem po obwodzie, po orbicie. O to to, właśnie patrzę, jakbym mówił i mówię, ale nie jestem w stanie powiedzieć. Płaty skóry, sfery kształtu zalegają mi, chociaż nie stoją na przeszkodzie. Boję się o okoliczności, w których mieszkam – mój dom. I ciało, które na nic się nie zda. Bezradny los przedmiotów. Tak, to chciałem powiedzieć, ale nie umiem, nie wiem jak. Chcę to wyrzec, wykrzyczeć nawet, ale mi nie do krzyku, wystarczy, że ręce krzyczą, mięśnie. Napięcie, napięcie, prądy zmienne i niezmienne, ciepłe i zimne. Wcale się nie męczę, nie jestem zmęczony. Naprawdę: jestem niezmordowany. Więc wypocić chciałbym słowa, energię, zionąć głosem, wyjęzyczyć się językami. Wypoczynku dotykam jak czoła. Wiem, to niejasne, przyciemnione, znowu próbowałem coś, chciałem znowu powiedzieć słowa, które są flegmą, tkwią jak astma, nie jestem chory, chociaż duszno oddycham. Nie może mi to odpuścić, wyrzec się nie może. Słychać mnie w ogóle? Nie mogę nic powiedzieć, znaczy powiem, ale tylko powiem, powiem, że nie powiem, a to za mało. Nabrzmiały puls, sino-czerwony organizm, nie powiem, żyję. Rozsadza mnie ruch i bezruch. Rwę się we wszystkie strony, jeszcze mi do życia, natychmiastowo, czyli bez rozpędu. O to to, rwę się, mam różę wiatrów zamiast serca, mam zmienny azymut, stoję w zenicie. Unoszę się, ale opadam. Powiem więcej, nie mogę powiedzieć, nawet tego jednego albo czegokolwiek. Choćby: co to jest być rodzicem, być nim wcześniej i teraz. Nie stawać się, tylko być i być, od poczęcia. Do dna, do końca, ale nie od początku, sinusoidalnie, pulsacyjnie, lecz nieustannie. Naprawdę mi głupio, że nic nie wychodzi. Mówię, ale nic nie powiem, nie mogę, chociaż usiłuję. Bez ładu i składu wychodzi, bez treści. Skąd jestem, wskazać kierunek chciałbym, kierunki, bo zewsząd jestem, o to to, zewsząd. Tam i z powrotem, północ – południe, wschód – zachód. Tymczasem stoję jeszcze pod ścianą, jeszcze siedzę, ale zatańczę, zatańczę. Od południa na północ i z powrotem. Ze wschodem i z zachodem. Właśnie tak. Ale to nie to. Co ja powiem co ja wam powiem, co im powiem. Nie wychodzi i nie wychodzi. Tylko brak logiki, syntagmy, pomimo jasnych kątów i połączeń, sinusoidalnego, pulsacyjnego azymutu. Choćbym wyszedł z siebie, siłą i siłą bezwładu. Zatańczę, mówię. Mówię, ale nie żeby powiedzieć. A chciałem, chcę. Powiedzieć, bardzo powiedzieć.