Pierwsza kwadra

05/11/2019

Początek listopada, księżyc świeci nudnawo. Światła sąsiedniej miejscowości wyglądają jak znicze. Migocą cmentarne szpalery dalekich ulic i domów. Pachnie ciepłą zbutwieliną liści na wietrze. Powinno być chłodno. Tak jak w listopadzie, w młodości moich dziadków, w latach trzydziestych zeszłego wieku. Albo nawet siedemdziesiątych, kiedy młodość przejęli rodzice. Wtedy gdy wcale mnie nie było. Ale teraz jest inaczej. Od tamtego czasu prócz mnie pojawiła się w ogóle nowa ludzkość. I zaszło wiele rewolucyjnych zmian. Na przykład zrobiło się cieplej. Miękcej. Słońce świeci na masową skalę. Liście masowo schodzą na suchoty. A ludzie udają, że nie umierają. Zwłaszcza w mieście, gdzie wzrok do ostatka pozostaje nienawykły do ciemności, a sfabrykowane powietrze jawi się jako wiecznotrwałe. Nieśmiertelność pachnie stearyną. Wynaleziona i wdrożona jak asfalt, którego kiedyś nie było, tak jak i mnie. W latach poprzedzających moją wyobraźnię. Płaską jak dzisiejsze wyobrażenia o człowieku i widok gwiazd na ciasnym niebie.

Księżyc świeci standardowo. Z niepozornym urokiem. Pewno w powietrzu wisi deszcz i dym, ale nie widziałem ich w prognozach, którymi zajmuje się meteorologia ― królowa nauk niespełnionych. Ekologiczne zdjęcia w internecie są pełne pikseli i mikroplastiku. Jesteśmy napromieniowani własnymi wymysłami. O cywilizacji i o przyrodzie. Może globalna wioska, która zaprząta mi myśli, drażni i niepokoi nawet we śnie, to bujda? Równoległy świat odbiorników? Jest więc od czego uciekać czy nie ma przed czym uciekać? W każdym razie tutaj i o tej porze problem wydaje się mglisty. Wyławiam właśnie kształty z czerni wokół drogi. I najlepiej widzę nie to, na co patrzę.

Śmierć nie ma w sobie nic niebezpiecznego, więc czego się obawiać? Jest czystym wytworem natury, zupełnie wolnym, niewykrywalnym dla amerykańskich i innych radarów. Ale gdyby to było oczywiste, nie musiałbym ciągle sobie tego uprzytamniać. Wobec śmierci jesteśmy cywilizacyjnie stłumieni. Może to przez poczucie niespełnienia? Tak banalne jak indywidualizm. Może przez strach przed bólem? Ale przecież ból nie wchodzi w żadne trwałe reakcje, wiąże się tylko ze sobą i rozpada. A lęk? To tylko jedna z ludzkich namiętności.

Moje myśli są typowe, nudnawe. Ani to splin, ani melancholia coraz krótszych dni. To naiwna tęsknota za innymi okolicznościami tego samego momentu, kiedy idę nieopodal cmentarza, w towarzystwie ogników świec, dalekich lamp elektrycznych i niecałej połówki księżyca. Jestem stłumiony śmiercią. Zamroczony. Idę z myślą o zmarłych, których mogę przysiąc, że znałem za życia. Wobec wszystkich świętych, którym nie potrafię zazdrościć bolesnych żywotów, i w których modlitwę wierzę. Pewnie nieco prostolinijnie, kiczowato, ale wierzę. Bo wobec nich sam jestem niewyraźnym wymysłem, prawdopodobieństwem. Kimś prawie niestworzonym. Jakby ciągle były lata trzydzieste albo siedemdziesiąte zeszłego wieku. Mimo że już przyszły moje dni. Lokalnie żyję. Jako osoba fizyczna. Użytkownik efektu cieplarnianego. W pozbawionym surowości, mdławym klimacie. W kalendarzowym listopadzie statystycznego roku. Na mapie drogi z widokiem na zaduszne znicze sąsiedniego miasta.