Przesilenie

23/06/2020

Dwudzieste dni czerwca, więc czas jest przesileniowy. Na ulicy tego nie widać, dlatego trzeba przyjąć na wiarę. Deszcz chlusta, bije na odlew, gdzie popadnie. A jeśli przechodzi, to bez manifestacji. Trawy przejrzewają, grzęzną w ziemi, która w naszych oczach jest teraz błotem. Czy czujemy się aż tak czyści? Dzieci chodnika i asfaltu. Ulicznych poglądów i światopoglądowych reklam. Nasiąkamy nie tylko wodą.

Tymczasem ptaki wylatują z gniazd, więc mimo wszystko natura nie zwątpiła w płodność. Nieprzelękniona krążącymi po trajektorii ludzkich głów pomysłami. Kot na moich oczach zjadł pod domem różowe pisklę i na chwilę straciłem do niego serce. Potem przyniósł też drobne szare pióra. Ale rodzić się do życia to też przyjąć żałobę konsekwencji. Miała być susza, jest podmokły czerwiec. Pokładła się łąka. Ziemia jak ślimak w pyszczku żaby. Tyle że mamy już dwudzieste wieki. Więc możemy być dumni i poinformowani. Woda zalewa tylko miejsca, o których potem można się dowiedzieć.

Poza tym mamy kanalizacje. W wieku rynsztoku człowiek chodzi po wodzie. Z podniesionym czołem. Zamiast niewidocznego gąszczu gwiazd szarzeje skroplona gęstwina pary. Kosmos zasnuły chmury i nie dociera do nas to światło, które już nie dotrze. Nawet wywieszone pod dachem pranie jest od kilku dni podszyte mgłą. Nadmierna emisja świateł ziemi na chwilę traci moc przekonywania. Tak jak pustynnienie pejzażu i topnienie lodowców, widzianych oczyma turystów i ekranów.

Ale to nic. Już prawie latamy na księżyc i dalej. I wiosną wreszcie niechętnie wracamy do płodności. W inne pory roku też, o ile w ogóle to nie pojęcia przedawnione. Przecież nawet płeć to ponoć złudzenie optyczne. Co z nami będzie? Przecież za dwa miliardy lat Ziemia przestanie istnieć, bo wypali się Słońce. Czy to nie przerażające? Być może nawet trudno z tym żyć. Zostanie z nas rozproszona na wietrze garść piór. Pierwiastki pozbawione pierwiastka życia. Ale teraz to nieistotne. Liczą się refleksy pierwszych dni lata, chwila życia, kiedy pada i pada. Naturalnie deszcz. Nie meteorów. Zwykły, mokry. Prawdziwy deszcz. Wprawdzie odkrywcy krajów cywilizowanych już dowiedli, że prawda nie istnieje. Ale sami i tak mokną.

A pod domem mam jaśmin. Jego zapach maceruje się w roztworze powietrza. Kwitną też kwiaty paproci. Naprawdę. Nie wierzycie? Prawda to noc świętojańska, przed której nadejściem kąpać się nie wolno. Choć to w innych czasach. Innych, to znaczy biednych i skrzywdzonych. Ich inność domaga się równouprawnienia, czyż nie? Mamy już dwudzieste wieki. Dwudzieste dni czerwca przepływają wartko. Ludzie snują się jak obłoki po czubkach drzew. Senni, wąwozowaci. Świadomi siebie i swojego zwycięstwa nad naturą. To nic, że miasto zamiotło błoto pod ziemię, a beton nie butwieje. Świadomość prawdopodobnie też zawilgła. Taki jest wpływ pogody. I złudzeń. Na przykład, że przepłynęliśmy już to, kim jesteśmy. Albo że ludzkość dokrzyczy się słońca.