Prześladowanie

20/06/2019

Idą za mną, depczą mi po piętach. Odparzoną mam pamięć, obrzmiałą myśl. Gdzie ziemia była, wylał się asfalt. Jego zapach, wyziewy po deszczu, rozpoznaję dobrze, od dziecka. Przechodziłem szaro-niebieskawą rzeką. Stężałą, przemienioną w szosę. Matową powierzchnią sunącą hen do morza. Przestańcie mnie śledzić. Oglądać się na miejsca, którym się przyglądałem. Tam, gdzie pojawiłem się, wyrosły wysokie osiedla, infrastruktury na pagórkach z karzkiem głogu i dzikiej róży, na polanach otoczonych igliwiem sosen, osnutych pajęczynami tygrzyków. Stawałem pod ścianą w miejscach znanych z nie moich wspomnień. W miejscach, których nie zastałem. Ślady odbite na skórze piasku stały się wyobrażeniem dotyku. Na łąkach z dalekimi łatami krów, z bliska przeżuwającymi i patrzącymi uważnie. Tam nic nie zależało ode mnie. Mokre opary, bulgoczące ropuchy. Podziwiałem tylko, jak dziecko. Byłem dzieckiem. I to, co moje, nie należało do mnie. Słońce na polu po żniwach, zapach mierzwy, orki. Więc byłem chyba niewinny. Czy to przeze mnie wydeptywanie ścieżki kończy się autostradą? Przechodzenie podmokłych traw osuszaniem terenu?

Omińcie chociaż starodrzew z dębami i świerkami. Wyrzucę je z pamięci, byleby rosły nadal, gdy ich nie będzie. Gdybym na nie nie popatrzył, przeszedł mimo, może by ocalały przed wycięciem? Brzozy, których nie posadziłem, a potem też ‒ gdzie indziej ‒ konwalie z krainy półcienia. W ubogim poszyciu. Okradziono mnie z tego ubóstwa. Z trawy, raz w roku żółtej od mleczy. Depczą mi po piętach, prześladują. Wchodzą w drogę, tę za plecami, tam, skąd przyszedłem. W miejscu podziwu budują piętra domów. Spostrzeżeniom stawiają betonowe pomniki, zaludniające przestrzeń po horyzont. Tworzą mapy miejsc, których nie opisałem z zachwytu, plany na ciągle niedoszłą przyszłość. Tak, by nie było do czego wracać.

Po zachodzie jak zwykle włączą się lampy. Elektryczne, mocne światła usuną zbędną ciemność, przeobrażą w mdławy cień. Taki jest algorytm doby, prawo rozwoju. Prosta ballada o człowieku. Płynie z niej cierpki morał. Sami sobie wchodzimy w drogę. Wypieramy się nawzajem. Wypieramy wszystko. Nie chciałem nikogo wyprzeć. Ale to niemożliwe. Jestem winny. Wiem to od dziecka, którym byłem, mieszkając obok placu przyszłej budowy, na ruinach dotychczasowego świata, gdzie nic nie zależało ode mnie. W dobie jednorazowej cywilizacji, w epoce przedmiotów różnorakich. W czasach zaawansowanych walk z dotkliwością świata.

Obym chociaż mógł zachować pamięć kształtów, funkcję wyobraźni. Z rozmysłem zamienię się w przesąd, zapadnę w zimowy sen, okryty wieczną zmarzliną. Albo ujdę z zamkniętymi oczami i z wykradzioną swoją własną godziną, odmierzoną zegarem słonecznym na piasku mojej skóry.