Rozpoznanie

13/04/2019

Byłem leczony. Leczono mnie, a potem jeszcze się leczyłem. Zażywałem lekarstwa, poddawałem się kolejnym kuracjom i zabiegom. Trzeszczały tryby medycyny. Stawiano kolejne diagnozy, niezachwiane i logiczne jak wróżenie z kart.

Skąd w ogóle wzięła się ta śmieszna pewność, że wszystko ma swój powód? Że nie ma spraw − jak choćby choroby − bez ścisłego uzasadnienia?

Diagnozy bywały bardzo różne, a wszystkie razem słuszne w kręgu swoich wyobrażeń o człowieku i jego przypadłościach. Z resztą prawie każda wskazywała na inne rejony mojego człowieczeństwa. Jednak nie było rozpoznania, które brałoby pod uwagę mnie samego. Byłem w nich uparcie pomijany. Jakby nie chodziło o mnie, tylko jakiś z grubsza pojęty, seryjny organizm, wypreparowane z osoby zdrowie.

Z zakłopotaniem przyjmowałem kolejne próby przełożenia życia na język statycznych prawideł  i mechanizmów działania. Wątpliwe wyniki domniemań pomnożonych przez słuszność.

Oczywiście nigdy nie odmawiałem medykom pewnej racji. I okulista może niejedno powiedzieć o sposobie widzenia świata. No a gdyby zdołano mnie uleczyć, wyregulować do z góry założonej normy, może patrzyłbym inaczej? Pełniej? Jaśniej? Może bez żadnych przewlekłych schorzeń precyzyjniej byłbym sobą?

Dla mojej choroby zawsze stanowiłem oścień. Nękałem ją i napominałem. Uśmierzałem i uczyłem pokory. Biedna moja wada, przywara organizmu. Ten mały grzech pierworodny. Dziedziczny jak tchnienie w nozdrzach, jak samo bycie człowiekiem.

Leczę się jeszcze. Wciąż i nadal. Ale tak z rozpędu, z rutyny. Z bezradności wobec skutków chorobowych. Bo przecież nie wyleczę się z siebie. Gdyby zanikł mój uszczerbek na zdrowiu, mój pierwiastek entropii, mój wcielony bunt, i ja bym zanikł. Przeszedłbym razem z dolegliwościami.

Bądź więc błogosławiona moja siostro chorobo! Najbliższa krewniaczko, z którą smakuję upadłą moją kondycję!

Bądź pochwalony, Panie, przez moją siostrę myśl! Tę, która mówi, że innego siebie nie chcę!