Siedlisko

16/12/2022

Kraina kilku wyobraźni i wielu rzeczy do zrobienia. Lubię mój dom nie moją ręką postawiony. Gdzie sezony nadal jako tako wiodą swój żywot, pory roku. Dzieci wyrastają z bieganiny i wożenia sankami. Obrazy Bruegla starszego, dolina Muminków, kilka hektarów wielowymiarowego świata z niezbyt jasną rolą czasu. Przychodzi mróz, kołowrót studni chodzi lekko, nie do zatrzymania. Psy słychać z kolejnych warstw krajobrazu. Odgłosy i echo to ich sposób istnienia z tego miejsca, w którym jestem: południowa ściana stodoły z sezonującym drewnem i wylegującym się śniegiem. Albo teraz: pod sosnami u wjazdu, gdzie ostatniej wiosny drzemały co dzień sowy uszate. To znowu w polach od zachodu, gdzie rozlega się widok na szczęśliwie słabo zabudowaną przestrzeń, udrapowaną jeszcze pewnie przez lodowce i obsianą ziemiami, a po lewej jodłowo-bukowymi lasami. Rzekłbyś Szetejnie, ale to nie ta przestrzeń i nie ta historia. Drobna enklawa na potrzeby rodziny i wspomnień o trudniejszym, lecz piękniejszym żywocie. Moje Szetejnie są w moich rękach i nie należą do literatury. Nie mają czaru pełnokrwistej przeszłości. Bale obory, spore pozostałości polepy i warstw wapna, podstawa progu domu, którą zrobiłem ze starego dębu, ściętego jakieś sto lat temu na przycieś rozebranej i przeniesionej tu przez nas z okolic stodoły. Ptasi starodrzew, jabłonie, zawiasy wejść i wrótni. Pod legarami podłogi w kuchni ziemia, więc chłodno. Świat przeżytków, które przeżyły i mamy je pod stopami. Przestrzeń policzona jako dziwactwo, ale po co mi co innego? Innego końca nie będzie. Oprócz może zmian klimatu, których przyczyną jest nieustający zgiełk w głowach, w myślach. Chciałbym je ochłodzić. Jestem człowiekiem północy i nie znoszę rozgorączkowanych obyczajów, efektu cieplarnianego kultury. Wielkomiejskiego naturyzmu i czułostkowej agresji. Dobrze utrzęsioną miarą rzeczy niech będzie grudzień, styczeń, luty. Z tej perspektywy jest na co czekać. Nawet jeśli nie trzasną już lody na rzekach i nie spłyną krami. Trzeszczą belki stropowe, w kominku czar ognia. Od rana do nocy. Czas ma dziwny status. Powtarza się i nie powtarza, ale jego smak mam na końcu języka. Jego stany skupienia rytmicznie sublimują. Ma się ku latu, gdy liście lip stają się ciężkie i lepkie –  ma się ku zimie, gdy ciemno przychodzi zaocznie, pod mglistą obecność słońca. Jest połowa grudnia. Teraz i nie teraz. Za dnia sikorki obłupują korę gałązek, kwiczoły przetrząchają się z kosami o owoce kaliny. Zanim przyjdzie wieczna odwilż, zniknę jak wieczna zmarzlina. Chyba nietrudno będzie po mnie posprzątać. Mój ślad węglowy będzie wyraźny i nieszczególny jak kora śliw, ale mniejsza o niego. Czas z lodu uniecić ognia, ocieplić się zaokiennym widokiem chłodu, powiesić gałąź sosnową u sufitu. Nawet jeśli zabraknie energii elektrycznej, która i tak jest pełna dwuznaczności, utoczymy ciepła. Niech nie zabraknie lodu w sercach, tego zarzewia dobrych obyczajów. W krainie deszczem płynącej, w izbie pamięci o zimie, w naszym zapiecku, wietrznym zakątku, podniebnej jaskini. Naprzeciwko drzwi wejściowych jest kurnik, jako dobudówka do obory. Naprawiłem stare okno, na ścianie wstawiłem oflisy wzdłuż mszenia między belkami. Chciałbym jeszcze zdobyć żarna i drewniany śrutownik. Na użytek mojego niedługiego żywota. Ale to może kiedyś, na wiosnę. Gdy zejdą dzieci z lodowisk na obrazach Bruegla młodszego. Zanim wyschną rzeki. Wyblaknie tusz pisanych i drukowanych słów. Szetejnie: coś, czego nie ma. A jednak jest. A jednak nie ma. A jednak.