Sumienie

09/01/2017

Stojąc, czekając na żonę, chwilowo nie wiedziałem, jaką winę zaciągam. Zwyczajnie przyszedłem z zamysłem przyjścia i z nieposzlakowaną obojętnością czynu ustawiłem się w miejscu, w którym nie będę nikomu wadził. Co mógłbym sobie zarzucać? Że czekam? I to na swoją małżonkę?

Pełen cierpliwości i wiary w jej nadejście, oddany skromnej a szlachetnej czynności, rozglądałem się, to znów pogrążałem w zagapieniu. Nieustanna gadanina bodźców. Tu krawężnik, tam przechodzień. Minuty przepływają bezpamiętnie − bo i o czym tu pamiętać.

I nie zauważyłem, o, nie zauważyłem, ile uwagi poświęciłem wszystkiemu! Ale nie. Nie o przedmiot tu chodziło, lecz o samą uważność. Z takim tupetem moją, iż zupełnie uszła mojej uwadze.

Ile egoizmu zaległo w tym moim − trwającym nie dłużej niż kwadrans − czekaniu. Jak mogłem, jak mogłem tak zaprzepaścić się w luźnym toku asocjacji, by najzwyczajniej w świecie wspominać samego siebie i myśleć, i myśleć tak zapamiętale tylko z własnej perspektywy, nie wyglądając na krok poza swoją objętość. O ciasnoto mnie samego!

Wzdrygnąłem się na myśl tej myśli. Jak mogę, jak mogę? Wracam do pionu. Tu krawężnik, tam przechodzień. Mówię: „Czekam na żonę”. Powtarzam. Ale wciąż w tym zdaniu za mało żony. Panoszy się tylko ten tu czekający, ten ja. Stoję usilnie, chwytam się za siebie. Ale skoro stoję, już wiem, że upadłem.

Przepraszam. Wybacz. Tfu! Ile w tym „przepraszam” własnego siebie. Jak śmiem mówić w tym swoim imieniu, w tej pierwszej osobie liczby pojedynczej. Cóż za megalomania. Pycha żywota. Nie zasługuję, nie zasługuję na pierwszą osobę, na liczbę pojedynczą!