Teatr

18/12/2021

Nie ma co dramatyzować. Naprawdę, nawet jeśli jest czym się martwić. Dzisiaj, w grudniu po południu. Gdy zaczynają się „O” Antyfony. Rzeczywistość nie może eskalować bez przerwy, choćby nazwać ją perpetuum mobile. Jest nieograniczona, ale skończona. Więc nie ma co robić scen. Udawać aktorów, którzy wcielają się w rolę człowieka. Czy będę zrozumiały, jeśli powiem na przykład o zerwaniu fantomowych scenografii? Mowa więc o opuszczeniu świątynnych portali internetowych. Chodzi o ubranie, a nie kostium. Gest słowa bez hasztagu.

Przyznaję, ostatnio nie wstaję z kurami. Mam przekrzywiony rytm. Żyję asynchronicznie. Czyż nie jest to kultura bezbożności? Umiejscawia mnie widok mglistych jodeł na przemian z Orionem, który w nocy znów wraca zza horyzontu. Na deskach mojej podłogi chodzę pod własnym imieniem. I – jak to się mówi – trochę hamletyzuję. Zaciągam się surowym powietrzem. Zaciągam prywatną i pokoleniową winę za całokształt i detale, jak choćby obecny Adwent, który widzę tylko w perspektywicznym skrócie, bo kończy się na zwiększonych obrotach. I kto wyjdzie po czwartym akcie na epilog? Kto to wyjaśni?

Tu spuszczam kurtynę i znów idę do garderoby. Mam tam rzeczy, które ubieram na okoliczność bycia tym, kim jestem. Są tam też stroje, których już nie ubieram. Kto ma na ten przykład dziury oplecione resztkami materiału z dwudziestoczteroletniej koszulki? Albo niemiłosiernie skrzypiące buty zimowe? Czy chociażby futrzane rękawiczki własnej roboty i (zgadnij, co to) karwasze? Mam tam jeszcze wiele innych kuriozów na potrzeby nieaktualnych potrzeb, bogate rekwizytorium lat, na poły Różewiczowskie kurtyny, imaginacje i maski, które nakładałem, przedstawiając się zawsze tak samo lub podobnie. Bo nie do przedstawień zakładałem.

Mam pszczeli wosk i nóż z demobilu. Sam jestem z demobilu. Ale nie. Przesadzam, znów teatralizuję. Czy raczej zgrywam się. Zgrywam i jednak nie zgrywam. Bo działam w innym rytmie. Swoim złamanym rytmie. Jestem, ale nieetatowo. Ani też nie współtworzę żadnej setnej korporacji czy zespołu. To nie moja rola. Piszę tylko swój monodram, który płynnie przechodzi w didaskalia.

Jak to jednak brzmi sztucznie i nabrzmiałe jest od przypisywanych przeze mnie znaczeń.  Obrasta sensami jak obraz gwiazd w literaturze. „Monodram, który płynnie przechodzi w didaskalia”. To zdanie rośnie mi w oczach jak drożdżowe ciasto, które przed świętami ugniatam, mówiąc aktorskim szeptem, by nie zbudzić najmłodszych dzieci. I głośno milczę, zupełnie jak korzenne aromaty. Ale mojego ciężaru nie ukryję. Skrzypię po podłodze. Podejmuję coraz cięższe decyzje. I coraz bardziej nie jestem bohaterem. Bohater to jak święty z dawnych wieków. Jak biskup Nikolaos, niewiele młodszy od chrześcijaństwa. Miara dobrze utrzęsiona. Bohater legend i opowieści. A mimo to postać, która przez usta mi nie przejdzie.

Choć światło elektrycznej lampki czyni mnie wszechwiedzącym, śledzę fazy księżyca. Odczuwam je. Poznaję po sobie. Tak rozumiem wyczucie formy. Ale i tak brak mi wyczucia. Bo mogę pisać sobie a muzom, syte słowa w prawdopodobnie jednym z najlepiej do tej pory odżywionych pokoleń ludzkich. I jestem. Jestem bezkarny. Tak brzmi moje orzeczenie o swojej sytuacji. Moje orzeczenie imienne. W moim monologu jestem bezkarny. Ale to tylko tutaj. Na okoliczność pisania tego, co piszę. Wchodzenia sobie w słowo. To naprawdę nie sztuka. Niczego nie gram. Zdaję się nie grać. Bo choćbym chciał, nie jestem w stanie powiedzieć o konsekwencjach. O głosie zza kulis. I nawet mi przez myśl nie przejdzie ciąg dalszy.

Czy nie ma w tym jednak sporo emfazy? Robię się koturnowy. Odlatuję, jakbym się sztachnął patosu. Każda podniosłość ma swoją upadłość, że tak powiem sentencjonalnie, ale wcale nie komicznie. Skoro chwilowy dziejowy dobrostan przykleił się dziś powszechnie do twarzy, czy warto zaglądać, co jest pod spodem? Chciałbym więc wyraźnie przestrzec. A nawet zapobiec wielu rysującym się scenariuszom. Głos wołającego na pustyni. Prostujcie drogę Panu. Powtarzam, bo to słowa mające własną grawitację. Powtarzam na progu, na proscenium języka. Ale mówię sam do siebie. Bo to nie moja kwestia.