W tle

21/01/2019

Skostniałe pędy róży. Owoce w ciemnej czerwieni, której nawet nie umiem nazwać. Mocno odcinają się na tle śniegu. Barwą i ruchem. Letnie owoce okoliła śnieżność. Nakładają się pory roku: przez zimę przebijają czerwce i lipce. Jesień w obrocie miesięcy. I na drugiej półkuli roku przedwiośnie, kiedy spod szklanego śniegu przebija wysycona wilgocią ziemia i zeszłoroczna zieleń poszycia. Bogactwo szarych i popielatych brązów i czerni. Nikłe kontrasty. Delikatne w gruboskórnych, ponurych barwach. W drobnej obecności młodego krzaku róży. W tej wyblakłej zieleni łodyg. Sczerniała czerwień owoców, namacalna, widzialna jak na dłoni, chociaż w tle ma śnieżną biel. Tak jest naprawdę. Byłem tam na śniegu, moje skostniałe palce już wróciły do siebie. Więc czujemy się bezpieczni, prawie przygotowani. Właśnie na tę chwilę. Nie wystawiamy się na mróz i zimowy sen, w którym stygną odruchy. Owoców róży nie zrywamy. Nie trzeba. Są dla ptaków, które zostawiły je na czarną godzinę. Dla śniegu w tle. Są, żeby się odcinać od materii gęstej mgły. Pnie drzew. Gdyby miały oczy, patrzyłyby w słup. Bez ruchu powiek, wielkimi źrenicami. Gałązki róży drgają na wietrze, w smugach poruszenia. My jego wiew przeżywamy zza szyby. Uszczknęliśmy z niego tyle, ile potrzeba. Wystarczy. Zatrzymaliśmy sobie fragment, zaczerpnęliśmy tyle co dla tchu. Zwilżyliśmy czoło ciepłem wydechu, od którego zaparował widok za oknem. Zeszła mgła tu, wewnątrz, ale nas nie ogranęła. Nie czujemy chłodu. Nie ma na co czekać, więc nie czekajmy. Popatrz jak jest. Zmrok niech przyjdzie swoją drogą. Pędy ze ściętą mrozem czerwienią owoców wystarczą. Na całe teraz. Są piękne. Nic im nie brak i o dziwo nam też. Naprawdę. Te rozczapierzone gałązki. Doskonałe są. Za nimi stoi stara grusza, a dalej, u stóp widnokręgu, wyrastają pagóry lasu. My też stoimy za nimi, na swoim horyzoncie, nieco ukryci, widząc, że znów sypie gęsto śnieg i zrobiło się cicho. Nawet jeśli wcale nie było głośno. Zielonkawe ptaki, które tu przylatują, to czyżyki chyba. Są i sikorki rozmaite. Z czarnymi łebkami. Z błękitem na głowie. Rudziki, dzięcioły. O, i kwiczoł jeszcze. Bogactwo szukające pożywienia. Wiesz, co to zmarzlina, gołoledź, szadź. Ale tego kontrastu, zetknięcia owoców róży z miękkim odcieniem bieli, nie umiem nazwać. Widzimy je. Z wnętrza naszego bezpieczeństwa. Naszego nim zaskoczenia. Daliśmy się zaskoczyć. Jestem pewien. W ręku czuję tę pewność. W uścisku. W przytulnych dłoniach naszej obecności.