Wczasy

08/09/2022

Chwilowo mam prawie czterdzieści dwa lata. Jest już prawie jasno, widzę to jak na dłoni. Obecnie całkiem z bliska. Jak co dzień – dochodzę do siebie i wstaję. Nie jestem korespondentem ani gawędziarzem. Ot tak tylko. Wspominam o czymś. Świat międzynarodowych uwarunkowań wesoło się przeobraża, ciągle z tym samym zaangażowaniem, godnym lepszej sprawy. Kto wie, może mi na urodziny szykuje jakiś prezent, ale nie będę ubiegał faktów ani zdradzał domysłów. Nie ma co zapeszać, dopiero mija lato i wróciłem z wczasów. Przede mną szmat okoliczności, chciałem powiedzieć – drogi. Nie zbaczajmy z utartych szlaków. Można by się jeszcze frazeologicznie wykoleić, wypaść za burtę stylu. „Szmat okoliczności” to naturalnie hybryda, ale czy jednak nie zrozumiała?

Nie wiem, czy wspominałem, że z rodziną właśnie byłem nad morzem, tak, tak, nad tym morzem, co zawsze. Czy można wejść dwa razy do tego samego morza? Zostawmy to Grekom i wróćmy na północ. Morze Bałtyckie – mogę dać głowę, że mimo utarczek hanzeatyckich i wielonarodowych knowań, mimo nordstrimów i flot nie uległo specjalnie globalizacji. Na siedemnastowiecznych mapach wybrzeże jest to samo, co dziś. Może tylko mniej wydm i kopców piaskowych. I mogę przysiąc, że niewiele brakowało. To znaczy z dziećmi już prawie znaleźliśmy całkiem pokaźny bursztyn. Cudny kawałek przedpotopowej żywicy. Wyrwany z nieregularnego snu na dnie morza, o nieco okaleczonym kształcie, z igliwiem i kawałkiem mchu w środku. Cud natury. O ile to nie oksymoron. Ale nie idźmy w to. I tak już za dużo powiedziałem. Jakbym wydobył z dna zatopiony skarb. Na szczęście niewidoczny dla ludzkiego oka. Ślad ruchu wody. Przeźroczyste perły. Nieweryfikowalne i niebankowe. A poza tym rozważania bywają nudne jak styropian, który ani nie jest cudem, ani naturą. Tfu, zaśmieciłem sobie mowę tym słowem. Jak można było wymyślić coś równie syntetycznego. Oto temat godny wykładu. Właściwie miniwykładu, czy też wykładziny, wytworzonej z gumowych pojęć.

Nie odbiegajmy od meritum. Nasz nieturystyczny z ducha wyjazd. Na plażę, którą długie ramię prawa uchroniło przed przedsiębiorcami i wywozem piasku. Dziewicze wydmy i zdeflorowana nadmorska flora. Wykorzenione słowińskie sosny i uderzająco nieruchome pnie, jak z obrazów, zupełnie jak z obrazów, ale to z natury. Nie wiem, czy to nie oksymoron. Nie ma co udawać Greka i zapuszczać żurawia na południe. Upalne pojęcia i gorące terminy sprowadzą nam na kark sinice. Poza tym po co tyle gadać. Nie spieszmy się na tych wczasach. Tak mieliśmy zamiar mówić, ale nawet nie mówiliśmy: Z zimną krwią nie spieszmy się. Rozgrzany piasek nie ujdzie nam na sucho. Zimna woda ścina krew w żyłach. Szum, plusk niosą zawiązki chłodu. Żywioł morza huczy onomatopeją, rzuca kłody pod nogi i ostatnie deski ratunku.

Groza sztormu i śmieszność licznie przybywających na brzeg bałwanów. Do tego cwane mewy. Ich głosy doskonale zharmonizowane z nadmorską przyrodą i falami dającymi nieustanne owacje na stojąco. Istna symfonia, tyle że niesymfoniczna, co potwierdzi każdy muzykolog. Bo gdzie Krym, a gdzie Rzym, jak powiedzieliby komentatorzy ostatnich czasów. Niemniej pozostawmy to bez ciągu dalszego, chciałem być tylko niemym świadkiem naszej rozgłośnej podróży, na linii brzegowej morza, a nie na linii frontu, której meandry wyznaczają stratedzy. Czy wojna jest tworem syntetycznym, czy organicznym? Styropianem czy sztormem?

I tak już za dużo powiedziałem. Ale nawet jeśli się wyjęzyczyłem, nikt mnie nie złapie na gorącym uczynku. Napomknę jedynie, że poszliśmy wieczorem, czy nawet w nocy. Cicho było, biorąc pod uwagę ludzi. Nieatrakcyjnie, jeśli chodzi o atrakcje i wręcz nieludzko bezludnie, nie licząc z jakichś przyczyn nas samych. Zobaczyliśmy nad morzem ciemność. Wychodzącą z mgły, z naprzeciwka. Dużą ciemność. Nie tak pewnie dużą jak Long Island czy Roskosmos, Moskwa albo NASA. Ale głębszą, na pewno głębszą. Niezaciemniającą myśli. Bez gwiazd Jamesa Webba, bez latarń morskich, mrugających gdzieś poza perspektywą. Pomnik Ciemności Ożywionej. Park Krajobrazowy Ciemności. Musieliśmy aż tu przyjechać, żeby zobaczyć ciemność? Przerwać wszystkie prace, które nagle okazują się kolejną fazą snu? Morze jest bardziej rytmiczne od nas. Trwalsze i logiczniejsze. Potrzeba nam morza, bo potrafimy tylko porządkować zbieg przypadkowości. Powinno być oczywiście: okoliczności, ale byłoby to ze szkodą dla znaczenia. Zbieg przypadkowości rozluźnia więzadła języka. Poprawność staje się senna. Wróćmy do ciemności. Zjawiła się przy okazji nocy. Wyszła natenczas z morza, z powietrza. Niewidoczny pejzaż, obraz bez obrazu. Zanim stanęliśmy na deptaku, byliśmy za swoimi plecami, tam na brzegu. Chłonęliśmy. Pochłaniało nas morze i na odwrót – morze nas pochłaniało. Zaraz się obrócimy, ale jeszcze jesteśmy. Chwilę, zanim zmieni się gęstość. Bezsłowna ciemność. Na oścież otwarta. Piasek, igły sosen. Rano wracaliśmy do siebie.