Werbowoltaika

25/01/2022

Piszę, bo jednak nie jestem nikim innym, jak tym tu piszącym. Próbuję zebrać myśli, ale jak zwykle ze zmiennym szczęściem. Nie nauczyłem się nie zaczynać ciągle od początku, dlatego daleko nie zaszedłem. To uświerkłem, to zdębiałem i byłoby to nawet zgodne z jakimiś młodzieńczymi pragnieniami, gdyby nie odczarowanie świata, które sprawiło, że nie da się rzeczywiście przedzierzgnąć w drzewo. Może i lepiej. W świecie spełniających się zaklęć mógłbym się nie odnaleźć. I to nie przez brak wiary, lecz anachroniczność, która chyba nie jest cechą wszechświata, tylko wyobraźni. Nie wiem, czy to moja wina, że z wyobraźni w pełni nie wyszedłem, tak jak z wyobrażeń o świecie i sobie. Dlatego mówię. Jestem tym tu mówiącym.

Do pewnego stopnia marzyłem o pasaniu krów i wyrobkowaniu w pańskich oborach za wikt i opierunek, posłaniu pod powałą na sianie, życiu w czasie naturalnym. Przymierzałem się też do szlachetniejszego losu, filologa, zagłębiającego się w niezliczone sensy pism o wielorakim charakterze i niejednojęzycznej wymowie. Trudno mi nawet powiedzieć, który z tych pomysłów był mniej możliwy do osiągnięcia. Stanąłem na rozwidleniu dróg, pod kapliczką, z tobołkiem, w którym miałem kawałek chleba, ser, a do tego sporo wahań. Posiłkiem grałem na czas, drzemałem, odkładając decyzję do południa. Ożywczy powiew, ptaki, owady, skłębienie aromatów. Między wierszami przyrody wyasfaltowano piach i glinę drogi. Dalej jechałem jezdnią, na wozie, naczepie, na pace, a w końcu jako kierowca. Z dumną prędkością, dzięki której oprócz kilku oczywistych kształtów nie rozpoznawałem mijanych gatunków roślin.

Jako uczeń opuszczałem się w nauce, zjeżdżając po korze starych drzew. Nauczyciele zdzierali gardło, a ja portki. Jednak zajęć nie opuszczałem. Pilnie rozpraszałem się co drugie zdanie i zadanie. Nie potrafiąc wyłuskać z siebie więcej. Może gdyby była jeszcze kaligrafia i łacina. Ale nie było, więc nie wiem, co by to dało. „Do pracy fizycznej się nie nadaje, takie chuchro” – mówiła polonistka w szkole podstawowej. Odebrałem więc mocne, ale dziurawe podstawy szkółki tygodniowej. Moja wiedza przypomina mi kry na rzece. Tyle że kry warto zobaczyć. Coroczna hermeneutyka pór roku. To cały mój dorobek i bogactwo. Wyobraźnia, z której nie wyszedłem.

O, niedosiężne cele, w których nie umiałem się zamknąć. Za dużą miałem swobodę w tym ogrodzie klasztornym. Nie wzywał mnie dzwon. Ani ora, ani labora. Niezbyt zdyscyplinowane cele wyznaczałem sobie sam, choć tak naprawdę to mit. Pewnie trzeba było więcej czytać niż żyć. I więcej pracować niż bujać w rozmyślaniach. Zostałbym może sobą – kosmonautą, muzealnikiem czy leśnikiem albo twórcą swoich czasów bądź też naukowcem, który niewiele wie, ale przynajmniej o wielu rzeczach i potrafi tę niewiedzę wykorzystać.

Zostałem tymczasem w połowie drogi, na rozwidleniu ewolucji, człek wodno-lądowy. Z widokiem na ekrany wygłuszające obecne stadium cywilizacji, reklamujące możliwość wygranej na życzenie, a w tle wiecznie niedoinwestowane człowieczeństwo. Jako udziałowiec we własnym istnieniu mam chociaż swój wkład w pochodzie pokoleń. Mogę więc dać sobie dobrą radę: swój anachronizm schowaj do kieszeni. Kto uprzedza, ten jest uprzedzany. W testamencie, o którym czasem myślałem, jestem w stanie zapisać tylko wypłowiałą wyobraźnię, która wygląda jak sen – nikt do niej nie wejdzie. Tam, skąd patrzę, algorytmy są bajkami dla dzieci. Kto nie wierzy, ten nie wyszedł ze swojej bajki. Poważnie, trzeźwość i racjonalność to nade wszystko smakowanie powietrza, a nie żadne tam inne. Ale nie da się żyć o samej wodzie i powietrzu. Nawet jeżeli doda się do tego ziemię.

Po latach, gdy zaczęto snuć opowieści o odnawialnych źródłach energii, próbuję podłączyć słowa do agregatu. Niezgorsza energia tkwi choćby w prostym stwierdzeniu: Nie będę nigdy drzewem. Z ciemnej materii wysączyć można wiele energii. Oceaniczny prąd, ruch powstający na styku niemożliwego i tego, co ziszczone. Nawet mrzonka jest w stanie roztopić zmarzlinę. Naprawdę, to nie mrzonka. To historia o sekretach ukrytych w głębokich pokładach odczuć. O gęstości człowieczej myśli, której zmienna grawitacja grawituje wokół przeźroczystych kosmicznych widoków. Nie umiem wymyślić innej fabuły. Fikcyjnych bohaterów ani równoległych światów. Mam wyobraźnię głębokości mchu i kałuży, która w zabawie była morzem. Mówię o tym nie przypadkiem. Z drżenia słów rodzi się napięcie, werbowoltaika, jeśli kto woli w archaicznym języku naszych czasów. Jestem tym tu mówiącym, czarno na białym. Rozproszonym, trwoniącym się i scalającym. Lub jak kto woli – zakrzywiającym się i zapadającym w sobie.