Wilgoć

27/04/2019

Ledwie zaszło słońce i ocknąłem się. W dzień jestem głuchy i niemy, tylko spoglądam i nie słyszę, co mówię. Zbyt jasno jest. Suche światło pochłania mnie, oddycha mną i spożywa moją obecność. Wiem, że zależymy od siebie. Ale pod słońce wysycham i kruszę się, to odruch. A teraz zmierzcha się. O tej porze po trosze, po trosze ziarnka sylab zaczynam wyłuskiwać ze stwardniałych łupek dnia. I mogę dotknąć słów językiem. Wilgoć wilży gardło, budzi, kładąc chłodną rękę na czole, mnożąc się w mokradłach płynów ustrojowych. Zewsząd opływa moją postać. Moknę, to znaczy żyję. Zmysłami czerpię soki. Poruszenie rozchodzi się kręgami po zacieśniającym się widnokręgu zapachu. Kwiecie drzew. Jasne plamy rozpamiętują światło nagromadzone za dnia, parują bielą. Pasma bezdżdżystych pagórków leśnych wydychają resztki wody, a niewidome chmury unoszą je z wiatrem, zanim rozjaśni się ciemniejące niebo i gwiazdy na migi pokażą kierunki wszechświata. Na niewidocznym horyzoncie nie ma deszczu. Czuję jak schną strumyki żył i korzonki nerwów. Zapadają się coraz głębiej trzęsawiska skóry. Skąd w tej zastałej suszy, w tępym, chrzęszczącym szumie spraw wydobyć na jaw życiodajny płyn godzin? Może dałoby się wycisnąć ciemność, wytłoczyć z niej krople? Wysączyć głębinowe źródła i podskórne potoki? Ile wody jest w jednej ciemności nocy? W bezświetlnym skrawku powietrza, w iglastym zakątku mchu? Przecież ciemność to język wód. Pamiętających początek stworzenia, patrzących z oczu płazom. Zaglądałem w nie. Widzę nawet teraz. W płynnej postaci wyobraźni. Gdy widziadło dnia prysło i pozostało jeszcze dźwięczne echo ptasich godów. W topieli źrenic gęstnieje widok, kształty zachodzą rosą. Zawiesiste barwy wieczoru. Budzę się do snu. Cicho odzyskuję mowę i słuch. Wydycham słowa, mokre i ślepawe jak pisklaki. Pełne łaknienia, nastroszone. Dotykam ich wilgotnych, parujących główek. Zanim zaczną latać, mam już zamknięte oczy. Napęczniały wzrok wypuszcza z powiek zielone pędy i rozpływa się w płodnej miękkości ziemi. Śnią się twarze, widziane jak słoneczne światło spod powierzchni wody. Głosy jak ryby wyłowione z plusku myśli. Słyszę, jak odzyskują mowę. Zanim wyschną na piasku, w pokruszonych promieniach słońca, zlewają się z podmokłym powietrzem i w nadrannej mgle przeźroczyścieją radośnie.