Wszystkich Świętych

07/11/2016

Dziwne były msze poza obrębem kościoła. Tam, w środku, strzeliste gotyckie okna i grube filary podtrzymujące sklepienia naw mieliśmy tak oswojone, że zdawały się naszą izdebką. Raz pełną ludzi, innym razem echa, które wywoływał byle szmer, ale nieodmiennie małą i bliską. Cała uwaga podczas mszy, nawet jeśli rozproszona omyłką czy cichym wygłupem, zawsze miała przed sobą ołtarz. Dzięki temu nikt nie był zagubiony. Ani asysta z pierwszych szeregów liturgicznej służby, ani ci niewyspani czy rozmarzeni. A na wolnym powietrzu? Wiatr wiał, kędy chciał, i tak też było ze skupieniem. Niby odprawiała się normalna msza, ale jakby trochę inna. Rzecz właściwie oczywista, gołym okiem da się zobaczyć: przecież nie ma kościoła poza kościołem. Ale nikt wokół zdawał się tego nie dostrzegać.

Szczęśliwie wśród tego typu inicjatyw do stałych należała jedynie msza w uroczystość Wszystkich Świętych. Tak, nasza cmentarna msza pierwszolistopadowa, z widokiem na płomyki zniczy, potężne drzewa i liście w alejkach. Księża ubrani byli w ornaty, składali ręce, lecz świątyni tam nie widzieliśmy.

Mszę odprawiano pod gołym niebem. Kaplicy nawet nie brano pod uwagę, gdyż w żaden sposób nie pomieściłaby się w niej taka rzesza żyjących. Dlatego prowizoryczny ołtarz ustawiano nieopodal niej, na wzniesieniu. Z perspektywy wiernych widać było chyba tylko obrus, może jeszcze obecnych na mszy księży, siedzących z boku w dwu rzędach ławek. A pod ołtarzem, na kolejnych stopniach schodów, stała liturgiczna służba ołtarza.

Marna była ta nasza służba. Właściwie nikt nic od nas nie chciał, gdyż wszelkie funkcje sprawowało kilku postawionych wyżej wybrańców. Rekrutujących się nawet nie wiadomo z jakiej śmietanki. My zaś mieliśmy stać i mieć złożone ręce. Od początku do końca. Prosto i godnie.

Owszem, bycie żywą rzeźbą na potrzeby mszy, surogatem aniołów otaczających w kościele ołtarz, do pewnego momentu przynosiło satysfakcję, ale z biegiem minut stawało się trudne do wytrzymania.

Już wcześniej sama procesja przysparzała dosyć trudu. Wielka i powolna. Około dwóch kilometrów nabożnych pieśni, śpiewanych przez setki osób, od kościoła po cmentarz, gdzie zaczynał panować tłok i zgiełk. Po drodze niejednokrotnie schodziła się z nami procesja z sąsiedniej parafii. Mieszały się nagle głosy, zmagały dwie kontrpieśni, by zaraz w sposób nadprzyrodzony zlać w jednym wspólnym śpiewie. Rywalizacja ginęła w tłumie. Zdążaliśmy w jednym kierunku.

Niejedna dusza ministrancka pragnąca nade wszystko liturgicznej prostoty mocno stroniła od uczestnictwa w tym świętowaniu. Niezawodną obecność zapewniał więc administracyjnie opiekun asysty. Kilka krótkich komend i już młodzi rycerze maszerowali gęsiego, po zwycięskiej walce z ociężałością i zniechęceniem. Oglądając to radiowozy asystujące procesji, to znowu ruch swoich obutych stóp.

Pobożność pobożnością, ale nawet gdy jesienna pogoda okazała się łaskawa, po długiej wędrówce, a potem po godzinie stania na cmentarzu, kiedy słońce już bliskie było zachodu, chłód zaczynał przenikać każde ubranie. Na nic zdawało się zimowe obuwie, rękawiczki i kurtki, przez które wyglądaliśmy w komżach dosyć balonowato. Ani dyskretne przytupywanie, ani modlitewny żar nie mogły nic wskórać. Zimno zawsze nas pokonało.

Pewnie dlatego wspomnienia tych kilku procesji dla uczczenia Wszystkich Świętych pozostały dla mnie blade i jakby funeralne.

Z jednym wyjątkiem! Dosyć niespodziewanym, ponieważ jest nim fragment kazania.

Kto by słuchał kazań? A potem umiał powtórzyć ich treść? Ot, antrakt w działaniu liturgicznym. Kazanie, choćby nie wiem jak ciekawe, było tylko kazaniem. Sferą większej lub mniejszej nudy, którą należało jakoś zagospodarować. Przeczekać w głębokim rozkojarzeniu lub przy gadce półgębkiem z kolegą.

Na mszy wśród cmentarza było jednak inaczej. Rozproszona przestrzeń, pozostające w ciągłym ruchu tłumy i melancholijna bezczynność własna. Czasem tylko wynagradzana po mszy pochwałą nieznajomego księdza-staruszka, iż tak dzielnie i cierpliwie staliśmy… Nie pozostawało nic innego, tylko słuchać. By zapomnieć o bólu nóg i skostniałych dłoniach. I żeby doczekać jakoś końcowej pieśni, śpiewanej ze szczękiem zębów.

Kazanie, które pamiętam, głosiło dwóch proboszczów. Niezgorsi to byli retorzy, potrafiący chwycić za serce, pokrzepić słowami pełnymi goryczy i trwogi. Po ich przychodzących znienacka wykrzyknieniach dudniła tylko cisza.

Właściwie nie sposób byłoby odtworzyć toku tej dygresyjnej homilii na dwa głosy. Pamiętam, że pierwszy ksiądz mówił pewnie z kwadrans, drugi zaś, stając za mikrofonem, na wstępie podkreślił, iż trzy czwarte kazania już za nami i on tylko trochę doda jeszcze od siebie. I prawił ze dwa razy dłużej. Nie o rozliczanie jednak idzie.

Tematem, inspiracją do dalszych refleksji i bezpośrednim oparciem narracji był dla drugiego mówcy sam cmentarz. A akurat tak się składało, że naprzeciw stołu ołtarzowego, na początku centralnej alei cmentarza, znajdowały się powojenne groby lokalnych osobistości. Pierwszy z brzegu pomnik postawiony został żołnierzowi-lotnikowi, co dało się poznać po umocowanej na nagrobku symbolicznej części maszyny, którą latał.

I tu słowa proboszcza:

‒ Spójrzcie na te groby!… Są bez krzyża!

Pewnie! ‒ ciągnął, grzmiąc z głośników po całym cmentarzu. ‒ Przecież im niepotrzebny krzyż! Na co im wiara w Jezusa?! W zmartwychwstanie?! To co oni myślą?! Że zbawi ich… ŚMIGŁO?!

Po efektownej pauzie, gdy echo ostatniego krzyku ucichło już między marmurami grobów, raptownie zatryumfował przenikliwy półszept:

‒ Ale spójrzcie ‒ moi drodzy ‒ jak tych grobów jest mało…

Nie jestem w stanie powiedzieć, na czym to kazanie się skończyło. Nieważne, gdyż na puentę czas przyszedł pod koniec mszy. Jakoś po „Baranku Boży” głośniki, przedrzeźniając głos księdza, odezwały się już w spokojnym, a nawet konfidecjonalnym tonie:

‒ Niestety, moi drodzy, dziś Komunia nie będzie rozdawana. Warunki są wyjątkowo trudne, robi się już późno, na pewno też wszyscy jesteśmy zmęczeni, tyle czasu musieliśmy przecież stać. Poza tym sami widzicie, ile nas tutaj jest. My tu z księżmi nie dalibyśmy rady, dlatego przyjmijcie to ze zrozumieniem…

I Komunii nie było.

Młodym byłem ministrantem, więc nie zgorszyłem się, a jedynie zdziwiłem. Nie zbuntowałem też, tylko okropnie zmarzłem. A ponieważ nigdy więcej podobna sytuacja się nie powtórzyła, w głębi duszy uznałem ją za przebrzmiałą pieśń doczesności i dlatego płynie z niej dla mnie swoiste pocieszenie: nawet tam, w epicentrum obecności Boga na świecie, w liturgii, mogło zabraknąć Boga i pomimo to Bóg był w niej nadal.

W wyobraźni przesiąkniętej retoryką kazaniową znajduję i taką myśl: miarą tego, jak nędznie wyglądają sprawy liturgii tutaj, na ziemi, jest jej doskonałość w Niebieskim Jeruzalem.

Wprawdzie tam być może nie będzie już chodzenia do ampułek, procesji ani nawet tego kościoła parafialnego, do którego tyle razy trzeba było spieszyć na służenie, ale dzięki temu nie będzie też mszy odprawianych poza nim. Na przykład na cmentarzu.